Juliusz Verne "Pięćset milionów hinduskiej księżniczki"


Wydawnictwo Zielona Sowa zdecydowało się na dość odważny krok przypomnienia sylwetki i twórczości Juliusza Verne’a. Seria zatytułowana „Podróże z Verne’em” liczy 14 powieści, wśród których znajdziemy tak znane utwory jak 20 000 mil podmorskiej żeglugi, Dzieci kapitana Granta czy W 80 dni dookoła świata. Poznajemy jednak i mniej popularne utwory, a wśród nich ten, o którym chcę dziś opowiedzieć – Pięćset milionów hinduskiej księżniczki.

Wpierw jednak chciałabym się skupić na warstwie zewnętrznej tej książki i całej serii. Co dostajemy? Przede wszystkim rzucają się w oko oryginalne, dość stonowane okładki. Przypominają pocztówki wysyłane z podróży, które odbyły się wiele lat temu. Już to pierwsze wrażenie odsyła czytelnika w jakieś sentymentalne, ciepłe rejony. Otwarcie książki rodzi kolejne pozytywne skojarzenia. Papier, szorstki, przypomina książki wydawane za czasów komuny – w tym przypadku jest to swoisty komplement. Na najtańszym, byle jakim w gruncie rzeczy, papierze wydawano najwspanialsze powieści, drukowano naprawdę wartościowe słowa. Ja w każdym razie tak czytelnictwo za komuny zapamiętałam:) Książka jest porządnie zszyta i zaopatrzona w zakładkę.

Otwieram na pierwszej stronicy i czytam... wzdycham po raz trzeci... ten język, ten styl, to tłumaczenie! Od razu zastanawiam się, komu z młodych tę książkę podrzucić, by mógł się rozsmakować w słowie! Chylę czoła przed tłumaczem – Andrzejem Zydorczakiem, tym bardziej z uwagi na fakt, iż jego wykształcenie nie ma nic wspólnego z przekładem. Jak czytam na stronie Polskiego Towarzystwa Juliusza Verne’a, francuski pisarz i jego twórczość były pasją Zydorczaka od zawsze. To właśnie z jego zbiorów pochodzą ilustracje, ryciny Léona Benetta, które zdobią książkę i od których trudno nieraz oderwać oko.

Akcja Pięciuset milionów... wbrew temu, co sugerowałby tytuł, nie dzieje się w Indiach, ale w Europie, by potem przenieść się do Ameryki Północnej. Pewnego dnia doktor Sarrasin, wspaniały lekarz, który w swej pracy badawczej zajmuje sie problemem higieny, dowiaduje się, że otrzymał olbrzymi spadek. W jego głowie natychmiast rodzi się myśl, by majątek spożytkować na stworzenie doskonałego miasta France-Ville, gdzie ludzie żyliby w warunkach higieny fizycznej i moralnej. Wkrótce jednak pojawia się drugi spadkobierca, niemiecki uczony Schulze. Ten z kolei nie wyobraża sobie, by tak duże pieniądze mogły trafić w ręce francuskie i nie przysłużyć się umocnieniu oraz panowaniu rasy germańskiej. Majątek podzielono na pół. Sarrasin dopiął swego i zbudował utopijne miasto u wybrzeży Oceanu Spokojnego. Schulze zaś robi wszystko, by France-Ville znieść z powierzchni ziemi. Jako potentat stali, największy wytwórca wyrobów żelaznych, producent dział tworzy antyutopijne Stahlstadt – miasteczko otoczone murami, w którym pracownicy muszą się podporządkować ścisłej kontroli oraz władzy jednego tylko człowieka – Schulzego. Co z tego konfliktu wyniknie? Co planuje Schultze? Od książki trudno się oderwać, a zakończenie okazuje się wyjątkowo zaskakujące.

Cieszy mnie, że przypomniano klasycznego przecież Verne’a. Czy dziś młodzież jeszcze go czyta? I czy znajduje w jego twórczości coś fantastycznego, odkrywczego, inspirującego? Jeśli macie w domu nastolatków, a zwłaszcza tych czytających, sprezentujcie im Verne’a. Może zamarzą o całej kolekcji?

Możesz kupić tu: Pięćset milionów hinduskiej księżniczki 

Oprawa: Twarda
Ilość stron: 208
Rok wydania: 2009
Wydawnictwo: Zielona Sowa
Wymiary: 13.5x20.5cm
ISBN: 978-83-7623-231-7

Komentarze

  1. Naprawdę bardzo ciekawie napisana recenzja. Zaciekawiłaś mnie...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz