Książka rozrosła mi się w wyobraźni…
Monika Moryń: Pani mama
to Małgorzata Musierowicz – autorka Jeżycjady, a wujek to Stanisław Barańczak –
jeden z ważniejszych poetów, ale i niezrównany mistrz przekładu. Dzieciństwo w
takim gronie musiało być niezwykłe. Jak Pani je wspomina?
Emilia Kiereś: Dzieciństwo wspominam bardzo dobrze, jako
wesoły czas wśród trójki rodzeństwa – przy czym mama była dla mnie zawsze po
prostu mamą, nie pisarką (chociaż czytałam wszystkie jej książki!). Nie było
dla mnie istotne, jaki wykonuje zawód. Tyle tylko, że cieszyłam się, że jest
zawsze w domu i nie musi wychodzić co dzień rano do pracy (choć początkowo i to
wydawało mi się zupełnie zwyczajne).
Wujek wyemigrował do Stanów Zjednoczonych w roku, w którym
się urodziłam. Widywaliśmy się z nim nieczęsto, przy okazji jego wizyt w
Polsce. Ale były to zawsze spotkania pełne śmiechu i radości . Wujek był bardzo
miłym i ciepłym człowiekiem, skorym do żartów. Każda jego wizyta to było dla
nas wielkie rodzinne święto.
MM: Kiedyś w
wywiadzie z Danką Wawiłow przeczytałam, że w ich domu bezustannie grano w
jakieś gry literackie, bawiono się książkami jak dobra zabawką. Czy u Was było
podobnie?
EK: Tak, wszelkie zabawy słowne, przekręcanie słów,
słowotwórstwo, rymowanki itp. są u nas na porządku dziennym – słowo to bardzo
wdzięczne tworzywo, a język polski w dodatku jest wyjątkowo podatny na tego
rodzaju zabiegi. Sam się prosi, żeby bawić się nim niemal jak plasteliną ;)
MM: Pani ma jeszcze
troje rodzeństwa. Czy któreś z nich też połknęło literackiego bakcyla?
EK: Wszyscy lubimy czytać, to na pewno. Ale oprócz mnie nikt
spośród mojego rodzeństwa nie pracuje z książkami .
MM:Jest w Pani
książkach („Haczyk”, „Łowy”) widoczna fascynacja baśnią. Czy można powiedzieć,
że pisze Pani współczesne baśnie? Dlaczego?
EK: Absolutnie tak. Bardzo lubię formę baśni – to, że można
w niej metaforycznie przekazać wiele znaczeń, to, że posługuje się symbolem i
że jest uniwersalna: nie ma znaczenia, czy jej akcja toczy się dziś, czy sto
lat temu, czy przeczyta ją ktoś dziś czy za pół wieku – zawsze będzie zrozumiała.
Lubię baśnie także jako czytelniczka i zaczytywałam się w nich, odkąd zaczęłam
łączyć litery w słowa, a słowa – w zdania.
MM: „Srebrny
dzwoneczek” to bardzo delikatna powieść, niespieszna, z dala od wielkiego
świata. Zastanawiam się, czy zarośnięty dom z ogrodem cioci Ani ma jakiś
pierwowzór?
EK: Nie, dom cioci Ani został wymyślony w całości, podobnie
jak sama ciocia Ania. W „Srebrnym dzwoneczku” pierwowzór ma tylko domek Pani
Wróżki. Rzeczywiście, niedaleko miejsca, w którym spędzałam większość wakacji
jako dziecko, stał taki właśnie domek. Opisałam go bardzo dokładnie. Stoi zresztą do dziś, choć pomalowany na kolor intensywnie
seledynowy. Tylko jego wnętrze wymyśliłam, reszta jest prawdziwa.
MM: A główna
bohaterka – jak się zrodziła ta postać? I podobno możemy oczekiwać na jesień
ciągu dalszego przygód Marysi. Pewnie trochę urosła?
EK: Pierwszą postacią, jaką wymyśliłam, pisząc „Srebrny
dzwoneczek”, była właśnie Pani Wróżka. Dopiero później uznałam, że powinna
zaprzyjaźnić się z dziewczynką – i tak powstała Marysia. Zastanawiałam się,
jaka ona powinna być, czego może się obawiać, na co czekać, czym się cieszyć.
Chciałam, żeby była też podobna do swoich rówieśniczek w prawdziwym świecie.
Rzeczywiście, jesienią ukaże się „Złota gwiazdka” – tym
razem głównym bohaterem będzie Antek, brat Marysi, ten sam, który w „Srebrnym
dzwoneczku” dopiero przychodzi na świat. Tutaj będzie miał już osiem lat, a Marysia –
piętnaście! Pojawi się też kilka nowych postaci, między innymi córka cioci Ani
i wujka Eryka.
MM: Jak długo rodził
się „Srebrny dzwoneczek” - literacki debiut?
EK: Wymyślałam go pewnie z rok, powolutku, początkowo wcale
nie wiedząc, że powstanie z tego książka, bo miała to być opowiastka na
dobranoc dla mojej córki. Ale historia przyjaźni Marysi i Pani Wróżki rozrosła
mi się w wyobraźni i w końcu ją zapisałam. O ile dobrze pamiętam, praca nad
„Srebrnym dzwoneczkiem” trwała w sumie około dwóch lat.
MM: Czy
mogłaby Pani dać im kilka rad, jak zacząć pisać?
EK: Myślę (choć mogę się mylić), że każdy pisarz uczy się
pisać przez cały czas, od swojej pierwszej do ostatniej książki. Dlatego właśnie
udzielanie rad jest trudne – bo pisarze sami się ciągle uczą. Ale jeśli
mogłabym coś zasugerować, to: nigdy nikogo nie naśladujcie. Piszcie tak, jak
czujecie, niech Wasze pisanie będzie takie jak Wy. Bo to jest Wasza siła: każdy z Was jest jedyny w swoim rodzaju, niepowtarzalny. Piszcie też jak najwięcej,
żeby rozpoznać własny wewnętrzny głos. I – to ważne, i tego nauczyła mnie mama:
nie bójcie się skreślać i wyrzucać tego, co napisaliście. Zawsze można zrobić
to jeszcze lepiej.
MM: Serdecznie
dziękuję za wywiad!
EK: I ja bardzo dziękuję!
Komentarze
Prześlij komentarz